Wichrowo 08.07.-11.07.2017 r.

 

Był niedzielny słoneczny poranek, gdy zjechaliśmy się z łowczym przed punktem skupu „łupu” w Smolajnach. Ledwo co zdążyłem zapakować do chłodziarki tuszę ładnej samury strzelonej nie dalej jak przed czterema godzinami na pszenżycie pod Kraszewem. Tadkowa małżonka zaprosiła na herbatkę. Fajnie, będę miał okazję zagadnąć łowczego o odstrzały. Tego roku szczęściło mi się w kozłach jak nigdy. Najpierw jednorożec, potem szydlarze, a nie jakieś tam szóstaki-chuderlaki. Jeden z nich, staruch nad staruchy ze zjedzonymi zębami, ale tak cudny, jak żaden z dotychczas przeze mnie widzianych. Nawet w kolekcjach przedstawiających po kilkaset parostków nie widziałem równie wspaniałego. Wszyscy mi go po cichu zazdrościli, a nawet mieli pretensje do podłowczego, że temu Warszawiakowi, czyli mnie, wystawił takiego rogacza.

– Gdyby go nie strzelił, to pewnie takich parostków byście nigdy w życiu nie oglądali- ripostował Marek.  

   I z pewnością miał rację. Tym bardziej rozpierała mnie duma. Tak już jakoś jest, że jak człowiek wysoko nosi głowę, to chce mu się ją jeszcze wyżej unieść. A mnie marzył się następny ciekawy kozioł. Problem polegał na tym, że wykorzystałem już odstrzały jakie miałem na ten sezon w obydwu obwodach. Poprzedniego roku była podobna sytuacja i wówczas udało mi się namówić łowczego, że jeśli spotkam medalowego rogacza, to będę mógł go huknąć. W pewnym momencie łowczy nawet wyraził zgodę na odstrzał typowego selekta, ale zbyt długo trwała nasza telefoniczna rozmowa i rogacz spokojnie zdążył zejść z koniczyny w świerkowy las. Za to późną jesienią strzeliłem mocno cherlawego koziołka, bo okazało się, że odstrzały nie zostały do końca wykonane. Liczyłem, że i w tym roku będzie podobnie. Zasiedliśmy pod szerokim parasolem. Popijaliśmy słodyczki herbatką. Łowczy nie był tego dnia w nastroju więc zacząłem bardzo delikatnie. Szukałem stosownego momentu. Poprzez dziki ruszyłem sprawę koziołków. I tu spotkałem się ze zdecydowaną odmową.

– Wiesz, rogacze przez dłuższy czas nie schodziły, ale w ostatnim tygodniu strzelono ich kilkanaście, a zostało tylko dwanaście do końca sezonu i jeszcze ma przyjechać dewizowiec– powiedział łowczy. – Strzeliłeś i tak więcej niż inni, więc nie narzekaj !– zakończył.

  Nie było dziś politycznej woli do dalszej rozmowy na ten temat, ale tak się złożyło, że następnego dnia rano znów spotkaliśmy się w tym samym miejscu. Postanowiłem zaryzykować.

– No tak, no tak, ale widzisz wczoraj rano strzeliłem taką fajną samurę i brakuje mi koziołeczka do przerobu ich tuszy na wspaniałe wędliny. Sam dzik nie będzie tak dobrze smakował jak dzik wraz z kozłem. Dobrze o tym wiesz – zacząłem z innej mańki.

   W kącikach ust łowczego pojawił się delikatny uśmiech dający mi jeszcze szanse rokowań. – No a powiedz tak szczerze – zacząłem powoli – czy nie chciałbyś mieć krajowego dewizowca na odstrzelenie jednego rogacza?

  Łowczy w mig zrozumiał dygresję i ocenił sytuację. Roześmiał się głośno i pokręcił przecząco głową, ale już nie tak energicznie, bardziej z niedowierzaniem.

– Posłuchaj- rzekłem. – Zawrzyjmy gentlemeńską umowę. Jeśli spotkam medalowego rogacza, szydlarza albo myłkusa to będę mógł go strzelić. Jeśli będzie inny, to nawet o tym nie pomyślę. Możemy tak się umówić? Dobrze wiesz, że szanse są bardzo małe, ale nie chciałbym się znaleźć w takiej sytuacji gdy wyjdzie mi super rogacz, a ja nie będę mógł nic zrobić, bo nie mam odstrzału.

  Łowczy rozejrzał się wokół stołu. Chwilę się zastanawiał. Rzeczywiście był w kropce. Propozycja, jak w ruletce. Prawdopodobieństwo, że strzelę takiego rogacza było nikłe, a akceptacja takiego odstrzału dawała mu szansę na wyjście z tego z twarzą. Podłowczy Marek i Tatko czekali w napięciu na decyzję. Zaległa cisza.

– No, dobra. Ale tylko takie rogacze wchodzą w grę. Medalowy, szydlarz bądź myłkus. – podsumował. – Zgoda.

  Gęba sama mi się roześmiała.

– Fajnie, wielkie dzięki – odparłem. – Z pewnością dotrzymam słowa.

   W chwilę później łowczy zebrał się w sobie, wstał, pożegnał się i odjechał. Znów nie był w nastroju, może zaczął analizować skutki danej obietnicy, albo po prostu to był taki dzień.

– Posłuchaj – rzekł Tatko. – Ja mam dla ciebie szydlarza na Pilniku. Widziałem go z daleka. Nie jest młody, ale i nie za stary. Parostki ma niższe niż łyżki. Pojedziemy tam dziś wieczorem.

– A jeśli chcesz, to na ranek pojedziemy razem przejechać się po łowisku – dodał podłowczy.

   Ucieszyłem się słysząc te słowa. Miałem akceptację i chęć pomocy przez dwóch bardzo doświadczonych myśliwych. Ale gdzieś tam w podświadomości nie do końca byłem zadowolony. Coś wewnątrz mnie, niech będzie, że to intuicja, podpowiadało, by pojechać raczej na tę zwyżkę przy wąwozie pod Kraszewem, z której obserwowałem tańczące w kółko kozły i z której strzeliłem szydlarza. Tam przecież jest ten złamas- piękny szydlarz ze złamaną w połowie lewą tyką. Przynajmniej wiem, że tam jest taki rogacz, który zgodnie z umową kwalifikuje się do odstrzału. Umówiliśmy się na wyjazd o 19 00. Zrobiłem zakupy i wróciłem do myśliwskiego domku. Zapadłem w głęboki sen myśliwego, w którym znów ciągnąłem dzika przez łany pszenżyta i węszyłem za koziołkami. Obudziłem się późnym popołudniem. Do umówionego wyjazdu pozostała godzina. To ciekawe, że intensywnie polując wieczorem i rano, a nieraz przez całą króciutką letnią noc, czasu na spanie i jedzenie zawsze jest za mało. Po kilku dniach wskutek znaczących niedoborów snu, zmęczenie bierze górę i trzeba odpuścić. Teraz, wyspany, czułem się komfortowo i z takim nastawieniem ruszyliśmy z Tatką na Pilnik. Objeżdżając teren natknęliśmy się na tego rogacza, o którym wcześniej Tatko wspominał. Wyskoczył tak nagle i zmykał tak szybko, że nie mogłem go dokładnie ocenić. Miałem poważne wątpliwości, czy naprawdę jest on szydlarzem. Wydawało mi się, że na jednej z tyk jego parostków jest niewielka odnoga. Jeśli tak, to zgodnie z umową nie wolno mi go strzelić. Tatko polecił mi usiąść na zwyżce ustawionej na wzniesieniu, przy wysokich drzewach. Przed amboną rozciągało się kilkudziesięciohektarowe pszeniczne pole, na końcu którego w dolince po prawej, ustawionych było kilka niewielkich zwyżek. Tatko powędrował w tamtym kierunku. Oczekiwanie na rogacza w pszenicy nie jest najbardziej emocjonujące, bo nawet ze zwyżki trudno go wypatrzeć. Chyba tylko wówczas, gdy wysoko uniesie łeb. Toteż, gdy zaszło słońce spełzłem na dół i obszedłem wokół cały ten pagórek. Po przeciwnej stronie dostrzegłem tego samego rogacza, którego Tatko wcześniej uznał za szydlarza i który przed niespełna godziną zmykał przed naszym samochodem. Kozioł właśnie wchodził w pszenicę.  Zaczęły się podchody. Musiałem podejść na tyle blisko, by go dokładnie ocenić, a z minuty na minutę warunki świetlne stawały się coraz gorsze. Zapadał zmrok. Przesuwałem się w poprzek pszenicznych bruzd, podczas gdy kozioł wędrował wzdłuż nich. Dał się zejść zza górki na niecałe pięćdziesiąt metrów. Miałem go wyraźnie w lunecie, ale nie strzelałem. Rzeczywiście nie był szydlarzem, tylko widłakiem. Powędrował spokojnie dalej zupełnie nie mając świadomości, że został namierzony przez łowcę i że tylko pewna umowa pomiędzy myśliwym a łowczym ocaliła mu życie. Zadzwonił Tatko. Zdałem mu krótką relację i ruszyłem przez pszenicę w kierunku jego zwyżki. Chyba nie był zadowolony, że odpuściłem temu rogaczowi, a może z faktu, że tenże nie okazał się szydlarzem. Jeszcze posiedzieliśmy razem z pół godzinki z daleka obserwując trzy dziki (pewnie lochy), których chyby wystawały ponad pszeniczne łany, ale przegoniła nas nadchodząca burza. Ledwo doszliśmy do samochodu, zaczęło lać. Wróciliśmy do domów. Po przespaniu całego popołudnia teraz nie mogłem zasnąć. Kręciłem się i wierciłem, aż w końcu złapał mnie krótki, płytki i nerwowy sen. Chyba byłoby lepiej, gdybym w ogóle nie zasnął. O godzinie trzeciej podjechałem do Smolajn. Marek już był gotów. Tym razem ruszyliśmy moim samochodem. Najpierw na Pilnik. Przejechaliśmy Nowosady i Pomorowo. Zrobiliśmy pętlę i przy wyjeździe z lasu, na soczystej, bardzo zielonej trawie niewielkiej łąki po prawej stronie drogi coś ciemnego „leciało” truchtem do lasu.

– Patrz, to dzik! – niemal krzyknąłem. – Strzelaj!

  Marek niezbyt rączo wypełzł z samochodu, powoli szykując sztucer do strzału. Dzik równo posuwał w stronę lasu. Był już ze trzydzieści metrów od linii drzew. Łowczy spokojnie złożył się i …nic. Po chwili poprawił skład. I gdy już myślałem, że odpuścił, bo odległość była znacząca i jeszcze tylko parę sekund brakowało, by zwierz skrył się w gąszczu, huknął strzał. W tym samym momencie z dziczego karku uniósł się cieniutki dymek śmierci i dzik znikł. Była trzecia czterdzieści. Zmierzyliśmy odległość. 175 metrów. Ładny strzał. Po błyskawicznym sprawieniu dzika ruszyliśmy dalej. Tego poranka nie było zbyt wiele zwierza. Nie spotkaliśmy dzików, kilka młodych kozłów pokazało swoje łby. Przejechaliśmy na drugą stronę asfaltu, minęliśmy Kraszewo. Złożyłem podłowczemu propozycję nie do odrzucenia, ponieważ on chciał przejść się po polach po lewej, a ja pojechać na tę zwyżkę po prawej, to tak się umówiliśmy. Wjeżdżałem pod górkę z mocno bijącym sercem. Zdawałem sobie sprawę, że to moja ostatnia szansa na strzelenie właściwego rogacza. Podchód do zwyżki był powolny i cichy. Dokładnie kontrolowałem łąkę po lewej. W jej najniższym miejscu, obok starego balota, pośród wyjątkowo zielonych i wysokich traw, wystawały parostki rogacza. Dwie wysokie i mocne tyki z krótkimi odnogami. Selekt, ale nie medalowy, nie myłkus i nie szydlarz. To ten, który poprzedniego wieczoru krył tu siutę. Teraz leżał odpoczywając w najbardziej wilgotnej części łąki. Łeb miał odwrócony w przeciwną stronę więc doszedłem do zwyżki bez przystanku i wdrapałem się na nią płynnie. No, o tym marzyłem od kilku dni, by znów z tego miejsca obserwować poranne harce saren. Zza kępy drzew wschodziło słońce. Szczyt przeciwległej części wąwozu oświetliły słoneczne promienie i od razu znacząco zwiększył się kontrast pomiędzy obydwoma jego stronami. Zażółciły się źdźbła traw, zaczerwieniły kwiatostany szczawiu. Łąka nabierała barw. W dole prawie bez ruchu leżał sobie kozioł i wszystko wyglądało sielsko-anielsko. Aż do momentu, gdy przy pniu jednej z brzózek, po drugiej stronie wąwozu, nie pojawił się drugi rogacz. Z góry patrzył na dolinę jak Simba z rysunkowego filmu Król Lew. Wystarczył rzut oka bym go rozpoznał. Oczywiście, to był złamas. Tylko teraz w świetle wschodzącego słońca wydawał się znacznie większy i starszy. Nie było na co czekać. Rogacz ruszył i powoli schodził grzbietem wąwozu w kierunku młodnika. Chyba tylko chciał się pokazać temu pięknisiowi, co mu wyjął siutę i wczoraj ją posiadł. Pewnie chciał mu dowieść swoją wyższość, patrząc nań z góry i odwracając się tyłem. Szedł powolutku zboczem uważnie stawiając każdy krok. Było daleko. Ponad sto siedemdziesiąt metrów. W lunecie widziałem wyraźnie całego rogacza. Jego złamaną lewą tykę i odsłonięty cały prawy bok. Cały drżałem z emocji. Krzyż lunety „chodził” na jego boku zbyt mocno. Odetchnąłem dwa razy, wypuściłem powietrze i płynnie naprowadziłem go tuż za łopatkę. Nacisnąłem miękko i huknęło. Rogacz podskoczył i machnął przednimi cewkami, zrobił cztery susy i stanął.

– Cholera, spudłowałem?! – różne myśli przebiegały mi po głowie. – Jak to możliwe?

  Tymczasem po strzale piękniś leżący przy balocie wstał i otrząsnął się jak ze złego snu. Obok niego powstała koza. Gdy tak się rozglądali, ja w popłochu repetowałem sztucer, ale nie zdążyłem się już złożyć, bo strzelany złamas zachwiał się i upadł na zbocze. Zniknął wśród traw. Sarny na dole uciekały w popłochu. Ja wciąż siedziałem na zwyżce skulony od adrenaliny ściskając zarepetowany sztucer. Ochłonąłem dopiero po kilkunastu sekundach. Nie chciałem natychmiast pędzić do strzelonego kozła. Siedziałem i siedziałem, i wciąż miałem przed oczyma tę scenę, jak rogacz, ten złamas, wyszedł i stanął przy brzozie, i rozglądał się wokół podziwiając ten wąwóz, gdzie pewnie spędził całe swoje koźle życie i ostatnie chwile, odkąd został złamasem. I powracałem do tych emocji, które ten widok rogacza wyzwolił. I tak wielokrotnie. Nie chciałem schodzić z tej zwyżki. Chciałem tam pozostać. Po kilku minutach zadzwoniłem do podłowczego. Przyjąłem gratulację. Ruszyłem w poprzek wąwozu. Rogacz leżał wśród traw strzelony czysto na komorę. Zrobiłem mu kilka zdjęć z kwiatami koniczyny przy pysku. Potem przyciągnąłem go do samochodu i sprawiłem. Przyszedł Marek. Nie widział nic ciekawego. Jeszcze tylko ostatni kęs i złom, i ruszyliśmy w kierunku Smolajn. Poprosiłem podłowczego, by wygotował głowę złamasa i wypreparował parostki. I znów spotkaliśmy się z łowczym. Pogratulował szydlarza, ale nie wyglądał na szczęśliwego.

– Święty Hubert ci sprzyja! – skonkludował i poszedł.

   A ja? No cóż. Miałem to, o czym marzyłem. Strzeliłem następnego wyjątkowego rogacza. Dotrzymałem danego łowczemu słowa. Miałem dzika i kozła, których tusze zawiozłem jeszcze tego samego dnia do masarza w Dąbrównie. A teraz delektuję się wraz z moimi licznymi znajomymi smakiem wspaniałych wyrobów. Wędzonymi szynkami, polędwicami, kabanosami, kiełbasą myśliwską różnej grubości, a nawet salami. Piękne zakończenie wichrowskich polowań na kozły w sezonie 2017/2018. Pewnie już tak wspaniałych łowów nie będzie. A może jednak? Zobaczymy za rok.    

 

Skrom

To i więcej opowiadań znajdziesz na stronie: https://kniejaolsztyn.pl/opowiadania-lowieckie/