16.05.2016 r. Poniedziałek 4:00–7:30

 

   Na ranek nie byłem z nikim umówiony i nie miałem wystarczającej motywacji, by zerwać się po pierwszym dzwonku budzika o 3:15. Pamiętam, jak przez mgłę, że złapałem grającą komórkę, trzymałem ją w prawej ręce i co dwie minuty, jak alarm się wznawiał, naciskałem przycisk kasujący dźwięk dzwonka, do czasu aż ponownie nie zasnąłem. Przebudziłem się o 4:oo z poczuciem straconego dla łowów dnia. Pędem, dosłownie pędem, wskoczyłem w swoje myśliwskie ubranie i huzia do samochodu.
Z przysłowiowego braku laku musiałem wziąć Blasera i lapuowskie naboje. Po drodze podjechałem bardzo blisko ładnego jelenia byka, chyba dwunastaka w pełnym scypule, a naprzeciwko dawnej gajówki, na łące, żerował samotny dzik. Przyglądałem mu się chwilę, ale gdy zobaczyłem trzy rzędy nabrzmiałych sutków, to pojechałem dalej. Nie później niż w pół do piątej stawiałem samochód w tym samym co zawsze miejscu za krzakami na Bocianiej. Było zupełnie jasno. Jakie miałem szanse na spotkanie zwierzyny o tak późnej porze? Pewnie były, ale już znacznie mniejsze.

Szedłem tą samą ścieżką co zwykle. Po prawej na polach nic. Ani jednej sarny. Wiatr był bardzo porywisty, ale nie padało. Wychodząc na pierwszy pagórek coś się przede mną zerwało. To znajoma koza, ale tym razem w towarzystwie kozła. Pociągnęła go szybko za sobą, nawet dokładnie nie rozpoznałem co on zacz. Wskoczyły między sosny. Poszedłem prosto na ambonę. Może dziś znów wyskoczy kozioł z dębowego młodnika? Może przywędruję wataha przelatków z odległych kęp? Nic bardziej mylnego. Siedziałem i siedziałem, a wiatr o mało mnie z tego bocianiego gniazda nie zwiał. Zamykałem poszczególne okienka, by mi głowy nie urwało. Postanowiłem trochę się ruszyć. Przeszedłem tymi pagórkami i dolinami, i udało mi się podejść kozę na nie dalej niż na trzydzieści metrów, stojącą przy kępie drzew po prawej. Zostawiłem ją w błogim spokoju, schylony wycofując się cichutko. Poszedłem do drugiej, dalszej kępy. Tam, w zaciszu dolinki, znów podszedłem dwie kozy. Patrzyły na mnie zdumione tymi swoimi wielkimi oczami i stały jak wmurowane przez parę minut. Cholerka, żadnego koziołeczka tu dziś nie znajdę. Obszedłem ten cały teren dookoła, wlazłem na ambonę przy pierwszej kępie i trochę tam posiedziałem. Szkoda, za duży wiatr. Było już po siódmej, gdy postanowiłem sprawdzić, czy na Galickich Łąkach nie spotkam czasem tego koziołeczka, którego widziałem i podchodziłem pierwszego ranka. Tym razem skręciłem wcześniej we właściwą dróżkę i postawiłem samochód między dwoma uprawami, niedaleko stojącej na środku łąki ambony. Poszedłem dalej na prawo wąską jelenią ścieżką i za wysokimi świerkami zbliżałem się do tego miejsca, gdzie wcześniej widziałem kozła. Doszedłem do ambony i wspiąłem się na nią. Zadzwonił Tomek. Umówiliśmy się za pół godziny w myśliwskim domku. Trochę za wcześnie, ale czas tak szybko uciekał, już była prawie dziewiąta. Nic nie widziałem na tym bagiennym terenie. Nawet zastanawiałem się nad takim zdarzeniem, że gdybym strzelił kozła na łące, to nie miałbym szansy na jego podniesienie. To byłby duży problem. Po deszczach poziom wody znacząco się podniósł i prawie wszystko wokół było zalane. Pamiętam jak wcześniej skradałem się do tego kozła to kilkakrotnie z traw podnosiły się kaczki. To mówiło samo za siebie. Wróciłem do samochodu. Przy domku spotkałem Tomka. Pogadaliśmy trochę o zwierzynie. Miał dalsze zajęcia, poleciał. Ja zjadłem co nieco i poszedłem spać, bo już miałem spory tego deficyt. Po raz pierwszy od trzech dni nie miałem nic na strzał. Wniosek?!? Trzeba było wstawać, jak dzwonił budzik!

 

Skrom

 

To i więcej opowiadań znajdziesz na stronie: https://kniejaolsztyn.pl/opowiadania-lowieckie/