Wichrowo 07.11.2015 r. Sobota 7:30

 

Zbiorowe polowanie z ambon, tzw. szwedzkie.

 

  Podobnie jak w poprzednich tygodniach i w ten piątek nie miałem siły na żadne działania. Zmęczenie wychodziło ze mnie każdym otworem, a życiowe siły wnikały do mego wnętrza bardzo powoli i to tylko przez dwie jamy: nosową i gardłową. Na domiar złego musiałem pojechać do Otwocka by dopilnować chorego, którego operowałem dwa dni wcześniej, bo nacięty na jego goleni płat, z nieznanych mi powodów, nie chciał wyglądać lepiej niż wyglądał. Ukrwienie tej bardziej istotnej jego części wciąż było zbyt słabe, bym mógł spać spokojnie. Koniec końców nie wyjechałem w piątek, tak jak to planowałem od kilku tygodni, ale padłem wczesnym popołudniem i obudziłem się dopiero na wieczorynkę. Zbyt późno, by jechać 250 km z Warszawy do Wichrowa. Uzupełniłem korespondencję, uporządkowałem zaległe sprawy, przygotowałem wszystkie manele niezbędne do tygodniowego pobytu w głuszy, broń, amunicję i resztę ekwipunku. Nawet zdążyłem jeszcze zmrużyć oko na trzy godziny i obudzony dźwiękiem budzika o trzeciej rano zebrałem się dość zgrabnie do wyjazdu. Bambetle zniosłem do samochodu uważnie i nawet żadna pokrywka z garnków zawierających rosół z grzywaczy i pieczonego warchlaka nie spadła na klatce schodowej. Wyobrażałem sobie jak leci po schodach taki metalowy krążek wywołując nie lada hałas i jak zaspani sąsiedzi otwierają drzwi i pytają co się dzieje? A ja im na to, że właśnie ruszam na łowy i bardzo się cieszę, że mnie tak wszyscy gorąco żegnają przed wyjazdem. Rzucaniem inwektyw pewnie nie byłoby końca. Nawet się uśmiechnąłem do takich błogich myśli. Podróż minęła szybko. O tak wczesnej porze mało aut jeździ po polskich drogach. Tylko przed piątą w okolicach Mławy trafiłem na kolumnę tirów, ale wyprzedziłem ją dość sprytnie. Wskaźnik poziomu paliwa spłatał mi figla, bo jeszcze wskazywał z jedną trzecią pojemności baku, gdy koło Nidzicy zaczęła najpierw mrugać, a wkrótce stale się świecić czerwona kontrolka. Do Olsztyna wjechałem prawie na pustym baku, a wskaźnik wciąż wskazywał jedną trzecią. Cholerne urządzenia tylko czyhają by człowieka oszukać. Prawie im się udało. Dość łatwo znalazłem stację BP, a potem piekarnię. W obu tych miejscach przeżyłem rozczarowanie. Na stacji benzynowej butelka coca-coli kosztowała prawie dychę, a ja nie chciałem nabrać się na promocję trzy razy tańszej pepsi. Gdy sprzedawca ponawiał propozycję pepsi, zadałem mu pytanie:

– Czy Pan wie, co niektórzy mówią, że Pepsi-Cola czerpie wodę do produkcji swojego napoju tam, gdzie Coca-Cola wylewa swoje ścieki?

Popatrzył na mnie uważnie i pokiwał głową, ale naprawdę nie załapałem, czy z tego powodu, że uwierzył w dowcip, czy też z tego, że jakiś starszy jegomość o szóstej rano zadaje mu tak idiotyczne pytanie. Nawet się nie uśmiechnął, mruk jeden. W małej „Tyrolskiej Piekarni”, jak to podawał szyld nad wejściem, jakaś tłustawa pani wykładała na półki pieczywo. Chcąc szybko nawiązać tzw. dobry kontakt słowny, zapytałem:

– Czy ma pani świeże pieczywo?

Popatrzyła na mnie jak na idiotę i z naciskiem odparła:

– Oczywiście, wszystko jest świeże.

– No to proszę te bułki – wskazałem palcem. – W jakiej są cenie?

– Po złotówce- padła równie konkretna odpowiedź.

– No to proszę trzy- zdecydowałem, chociaż cena za bułkę wydawała mi się absurdalna. Po prostu miałem ochotę na śniadanie z taką ciepłą i chrupiącą bułą. – I jeszcze bochenek tego białego chleba, i tego ze słonecznikiem- dodałem.

Pani poukładała to wszystko na ladzie i podała łączną kwotę. Dotknąłem do worka z bułkami, a te zimne i twarde, jeden chleb – twardy, drugi trochę lepszy, ale podobnie jak poprzedni zimny. Nie powiem, że się nie wkurzyłem, bo by to była nieprawda. Zapytałem tylko grzecznie:

– A nie ma Pani jakiegoś ciepłego pieczywa?

– Nie – odpowiedziała- bo to z nocnej zmiany.

Nie miałem więcej pytań. Pewnie tu, w Olsztynie noc była wyjątkowo zimna. Przypomniałem sobie taki dowcip bardzo podobny do opisywanego tu zdarzenia. Wchodzi klient do piekarni i pyta:

– Ma pani czerstwe bułeczki?

– Tak – pada odpowiedź.

– A dobrze pani tak!- ripostuje klient.

Wróciliśmy do zaawansowanego komunizmu skąd pochodziła nazwa bułeczki granitki.

W Wichrowie nazjeżdżało się myśliwych co niemiara. Wszędzie samochody, mnóstwo facetów z bronią i nawet dwie diany, i chyba ze trzy psy. Wszystko to łazi i kręci się po podwórku. W środku myśliwskiego domku starzy znajomi i nowe twarze. Cześć, cześć. Mamy jeszcze sporo czasu do rozpoczęcia polowania. Rozkładam swoje rzeczy w pokoju. Koledzy myśliwi pozytywnie nastawieni opowiadają o swoich niedawno przeżytych wesołych i dziwnych łowieckich przygodach. Panuje, można by nawet rzec, elegancka atmosfera. Wyjątkowo jedynie psy zaznaczają teren pod płotem, nikt nie rzuca mięsem itp. Jest fajnie, no może poza całkowicie zadeptaną buciorami i zarzuconą błotem podłogą. Ciekawe jak mózg myśliwego potrafi interpretować mało interesującą rzeczywistość: wszędzie tropy myśliwych z zabłoconego placu, w kuchni, w łazience i w toalecie. No to nieźle, zobaczymy co będzie później. O godzinie ósmej odprawa. Najpierw prezes koła wita wszystkich, gości i swoich członków. Potem coś o myśliwskich patronach, ale z pewnością nie chodziło mu o naboje. Następnie łowczy jeszcze bardziej serdecznie wita wszystkich myśliwych. Obaj panowie wręczają dwa srebrne medale dwóm łowcom, którzy w minionym sezonie pozyskali jelenie byki o tak wspaniałym porożu. Dziś polujemy na jelenie: byki w I i II klasie wieku, łanie i cielaki, wszystkie dziki, na sarny: kozy i koźlęta oraz na zwierzynę drobną, tzn. futrzaki (lisy, borsuki, szopy pracze, jenoty, kuny, tchórze i norki). Trzy busy rozwiozą nemrodów na stanowiska, a strzelać będzie można dopiero od godziny dziewiątej do wpół do dwunastej. Surowo zakazane strzelać wcześniej i dalej niż do osiemdziesięciu metrów. Dobrze, że bezpieczeństwo przede wszystkim!
Jest losowanie kartek z numerami stanowisk z kapelusza łowczego. Wyciągam numer dwadzieścia sześć, ale zupełnie się nie orientuję, gdzie to będzie. Podobno gdzieś na Poligonie. To rewir położony niedaleko od domku. Brzmi dobrze, ale co będzie, zobaczymy. Ścisk myśliwych na ławeczkach we wnętrzu busa przypominał dawne czasy, gdy młodzi ludzie bili rekordy upychając się w maluchu, czy trabancie, ale panowała wesoła atmosfera. Jeden ze znanych szyderców rozpoczął niewinnie:

– Wiecie, że przyjaciel Tadka zmarł? – rzucił do ciżby.

– Tadka, którego Tadka?

– No Tadka Tatka.

– Nic nie wiem.

– Jak to nie wiesz, że generał Kiszczak zmarł?

W budzie rozchodzi się radosny ryk. Jednemu już przysolili, a dowcip jest tu grubego kalibru. Szczęśliwie co kilkadziesiąt sekund samochód zatrzymuje się i łowcy zajmują wylosowane pozycje. Przyszedł czas i na mnie. Miałem wiele tobołków, bo dwie jednostki broni w futerałach i torbę z różnymi niezbędnikami (lornetką, zapasowym polarem, plastikowymi torbami, kanapkami z czosnkiem itd.). Ambonka ustawiona była w dobrym miejscu. Od tyłu miałem ścianę dość gęstego świerkowego lasu, po prawej widoczność na drodze jakieś sto metrów, po lewej trochę mniej, ale przed sobą rzadki sosnowy las, prawie bez podszytu, rosnący w niecce pomiędzy dwoma wzniesieniami, na obszarze sto na sto pięćdziesiąt metrów. Cudo! Przy wspinaczce na ambonkę o mało co nie fiknąłem kozła, bo szczeble i podłoga były wilgotne i pokryte zielonkawym nalotem, i tak śliskie, że nie dało się na tym ustać bez trzymania się rękoma bocznych desek. Ledwo zdążyłem wyjąć sztucer, a tu szum rozchylających się świerkowych gałęzi i spod nich, jak rakieta, wypada łania, a za nią cielak, dalej cztery łanie i na końcu byczek szpicak z tykami nie dłuższymi niż dwadzieścia pięć centymetrów. Była godzina ósma czterdzieści osiem. O dwanaście minut za wcześnie bym mógł strzelać. Załadowałem kulami sztucer i zerówką Berettę. Ułożyłem to w futerałach, ale otwartych, bym mógł szybko wyciągnąć tę jednostkę broni, którą w danym momencie będę potrzebował. Przećwiczyłem to kilka razy, ustawiłem lunetę i lornetkę, i wziąłem się za kanapki zrobione tuż przed wyjściem z domu, z bułki i tego miękkiego chleba. Zdążyłem tylko posmarować je masłem, gdy trąbili na odprawę, więc wrzuciłem tylko do torby kilka ząbków czosnku, bo ukroić wędliny już nie szło. Teraz wbiłem zęby w twardawą bułę i zagryzałem kęs pogryzionym na drobiny czosnkiem. Oj, dobry polski czosnek! Smalił śluzówkę jak należy. A nie miałem czym popić. Dobrze, że posmarowałem grubiej masłem. Ono łagodzi to piekło w gębie. I znów przypomniał mi się dowcip o katoliku, który przyszedł do spowiedzi, bo zdradził żonę. Oburzony ksiądz komentował:

– Oj, będzie piekło.

– Już piecze- odrzekł szczerze wierny.

   Po kilku minutach padł pierwszy odległy strzał. No to się zaczęło. Co chwila słychać było strzały, te pojedyncze i kanonady po dwa, i znów dwa, i znów, i znów. Już widziałem oczyma wyobraźni jak zwierzyna umyka wzdłuż linii i kilku łowców wali do niej po kolei, widocznie bez wyraźnego efektu. Wtem strzał u sąsiada. Ściskam mocniej sztucer, ale nic nie wychodzi. Pewnie był to strzał skuteczny. Dochodzi dziesiąta. Dzwonię to Henia. U niego cisza. Nic nie widział, nic nie słyszał. On przyjmuje to z godnością. Na poprzednim polowaniu huknął dwa dziki i został królem. Widocznie za coś naraził się świętemu Hubertowi. Znów dwa bliskie strzały po lewej. Widzę jak wielki czarny zwierz umyka pomiędzy sosnami. To musi być odyniec. Wyobraźnia działa, więc widzę go jeszcze większego niż jest w rzeczywistości. Zbiega z góry jakieś osiemdziesiąt metrów ode mnie. Bieży lekko kuśtykając na prawą przednią rapetę. Odruchowo składam się do strzału. W myślach określam kierunek przesuwającego się zwierza i widzę dwumetrową lukę pomiędzy pniami sosen. Tak kalkuluję, by strzelić, gdy tylko w tej przerwie pojawi się dzik. Wszystko dzieje się jak w zaprogramowanym komputerze. I w zwolnionym tempie. Gdy zza sosnowych pni wyłania się czarna plama, automatycznie pociągam za cyngiel. Kula leci szybko i zdaje mi się, że widzę jej tor, i jak uderza w zwierza, a ten składa przednie biegi i sunie po runie jak na sankach. Jaki to wspaniały widok, gdy wielki czarny zwierz składa się w pełnym biegu i zarywa się w liście. Aż się zdziwiłem skutecznością tego strzału. Ale to nie koniec. Po dwóch minutach od upadku dzik macha chaotycznie tylnymi biegami i stopniowo przesuwa się w dół. Po kilku dalszych sekundach podnosi się na przednie biegi i wydaje przeraźliwy kwik, ale tak wysokim tonem, że mam wątpliwość czy rzeczywiście jest to odyniec. Muszę szybko reagować. Łeb dzika zasłonięty jest przez pień sosny. Przesuwam się na ławeczce maksymalnie w lewo- teraz widzę go prawie w całości. Mierzę pod żuchwę. Strzelam. Dzik macha tylko łbem i znów podnosi przód do góry. Teraz koncentruję się najbardziej jak tylko mogę. Mierzę między oczy. Strzelam i nie wiem czy to z kory sosny, czy to z łba dzika wylatuje dymek rozbitych kulą tkanek. Zapada cisza. Strzał musiał być skuteczny. Dzik nie żyje. Mam jeszcze nikłą nadzieję, że może to odyniec, ale gdy przychodzi naganka i we trójkę naganiacze ściągają dzika pod moją ambonkę, to już z pewnością wiem, że to locha. Tymczasem naganiacze głośno rozmawiając przesuwają się drogą na prawo, a ich głosy stopniowo oddalają się ode mnie. I wtedy, właśnie od strony tych dalekich już dźwięków, z gęstej świerczyny powoli wychodzi jeleń byk. Jest ode mnie ze sto pięćdziesiąt metrów ledwo widoczny w zapadającej mgiełce i przesuwa się w moim kierunku. Dostaję prawie częstoskurczu, bo adrenalina siknęła jak rzadko kiedy. Byk skręca w prawo i szybko rusza pod górę. Jest zbyt daleko by można było dokładnie ocenić jego poroże. Znika pomiędzy sosenkami. Miał niezbyt długie tyki, ale mocne odnogi z białymi ostrymi końcówkami. Taki symbol świętego Huberta. Tylko bez światła pomiędzy tykami. Pojawił się i znikł był. Zbliża się koniec polowania. Na dwie minuty przed tym leci z góry na dół, w te pędy koza, ale tak daje, że nawet nie zdążyłem się złożyć. Jej szczęście. Myśliwi zbierają się bardzo ślamazarnie. Przychodzi sąsiad, pomaga przy patroszeniu dzika. Locha jest w dobrej kondycji. Świadczy o tym grubość tkanki tłuszczowej na brzuchu, około pięciu centymetrów.

Niestety nie jest zupełnie zdrowa. Ma stare zniekształcenie prawej przedniej rapety, pewnie po wnyku i świeży postrzał tegoż biega, ale bez złamania kości. W wątrobie wielki jak moje dwie pięści guz, zlepiony z przeponą, a w opłucnej zamiast krwi mnóstwo jasnego płynu- prawdopodobnie wysięk od tego guza. I jakieś masy serowate, zupełnie jak w przebiegu gruźlicy. To dobrze, że ją strzeliłem. Mam usprawiedliwienie. Wracamy tym samym busem, ale kierowca szuka myśliwych, którzy porozłazili się po lesie, zamiast czekać przy ambonkach na swoich stanowiskach. Jechaliśmy chyba z pół godziny. Potem to już był pokot. Najpierw zwierza:

          1 jeleń byk

          6 jeleni łań

          2 jelenie cielaki

         17 dzików

          2 sarny kozy

          1 lis

Naprawdę imponujący. Paliły się cztery wielkie pochodnie zrobione ze świerkowych pni, zwierz ułożony był według jakości: najpierw jelenie, potem dziki, sarny i lis. Zwłaszcza ten lisek mógł się czuć nieco osamotniony, bo jak już po przedstawieniu zabrano wszystkie użyteczne do spożycia tusze, to został biedak sam przy balu ogrodzenia. Pewnie nigdy w tym swoim lichym lisim żywocie tak się nie należał w jednym miejscu. No, a potem było przyjęcie dla myśliwych. Zrazu spokojnie spożyto pyszne żeberka, mnóstwo wędliny, a ja przezornie przed ósmą położyłem się do łóżka, aby pokotem z przejedzenia nie paść. Co prawda liczne tropy prowadzące do kibelka zniechęciły mnie do skorzystania z niego, ale szczęśliwie opodal ogrodzenia ostała się wygódka i ochoczo z niej skorzystałem. Gdy już ostatecznie położyłem się do snu, od nadmiaru ciężkostrawnego jedzenia zacząłem przeżywać straszny koszmar senny, z którego pamiętam jedynie, że ktoś z twarzą jednego z zacnych kolegów, chciał mi gołą ręka wyrwać serce i nie wiedzieć czemu wzywając do jakichś dziwnych obrzędów wykrzyczał adres: Porzeczkowa 23, którego nie kojarzę. W końcu wszystko w mojej głowie ucichło przed północą, tylko jakiś spóźniony myśliwiec położył się na sąsiednim łóżku zawijając się w koc. Jak przez mgłę pamiętam, że w środku nocy Wiesław, myśliwy senior, z prawdziwie ojcowską czułością okrywał dokładnie kocem mojego współlokatora. Potem nagle stanął nade mną Henio i już wiedziałem, że trzeba ruszać na polowanie. Wczorajsze łowy automatycznie przeszły do historii  jako te, najbardziej obfite w łupy – stąd na myśl przyszła mi ta oto fraza:

 

Hej! Szable w dłoń,

łuki w juki,

a łupy bierz w troki.

Hajda! Na koń!

Okażemy się godni epoki…

 

PS1. W kwestii koszmaru sennego jakiekolwiek podobieństwo do postaci, sytuacji czy miejsc realnych jest czysto przypadkowe i należy je zakwalifikować jako fikcję literacką.

 

PS2. Henio nie mogąc spać od północy wstał z łóżka i do piątej wysprzątał całą chałupę, ugotował żur, zrobił bigos i upiekł cały prodiż pasztetu. Przecież mogłem mu pomóc. Nie jestem aż tak dobrym kolegą jakim chciałbym być. Muszę się poprawić.                

 

Skrom

 

To i więcej opowiadań znajdziesz na stronie: https://kniejaolsztyn.pl/opowiadania-lowieckie/