Powodów, dla których polujemy jest wiele… Część z nas powie, że robi to z pasji, chęci przeżycia przygody na łonie natury, czy kontynuować wielopokoleniowe rodzinne tradycje. Inni na to pytanie będą odpowiadać racjonalnie: realizujemy plany łowieckie, chronimy uprawy rolne, a przy okazji pozyskujemy bardzo zdrowe mięso, które trafia na nasze stoły…

Jest jednak jeszcze jeden powód, dla którego ludzie polują – powód niezbywalny, którego nic innego nie zastąpi. Tym powodem są… LUDZIE. To z tymi ludźmi, dla tych ludzi, a często dzięki tym ludziom polujemy i przeżywamy łowieckie przygody. I przyznać muszę, że mogę do domu wrócić zmarznięty, przemoczony, nie upolowawszy niczego, ale wspólnych chwil z doborową kompanią przyjaciół nie odbierze mi nikt. Te chwile już na zawsze staną się częścią moich wspomnień.

Szczególną jednak satysfakcję przynoszą mi wspólne chwile spędzone z nemrodami. Lubię patrzeć na ich nieco już zakurzone siły, które zdecydowanie ustępują pasji i wytrwałości. Zafascynowany przyglądam się, jak kierowani niewidzialną mocą robią to, co młodszym kolegom sprawia trudność. Wsłuchuję się z zaciekawieniem w opowieści – o dawnych czasach, starych kolegach, naszych łowiskach i dawnym romantycznym łowiectwie… Każda z takich chwil jest dla mnie na wagę złota jest jak lekcja odbierana nieodpłatnie w najpiękniejszych z możliwych okolicznościach.

 

Dziś chciałbym się podzielić taką wyjątkową historią, której bohaterem jest osoba niezwykła – mójz kołowy kolega Jacek Farenholc.

Jacek to postać wyjątkowa: z wykształcenia ichtiolog, z wyboru wyśmienity kucharz, z pasji rzeźbiarz, z urodzenia osoba wysokiej kultury i niezrównanego żartu. Słowem świetny kompan, aż dziw bierze gdy okazuje się, że ma osiemdziesiąt osiem lat!

 

Otóż Jacek na ostatnim Hubertusie ze swojej wysłużonej kniejówki oddał dwa strzały, co przypłacił odebraniem medalu z przysłowiową „dziurką”. Nie powinien zatem dziwić fakt, że po takim dniu nemrod zadecydował… czas na nową jednostkę! Tak! Nie czas rozmyślać, gdy to sprzęt nie domaga… trzeba zmienić broń!

Proces decyzyjny był błyskawiczny. Wymogi wobec nowej jednostki precyzyjne: sztucer – bo to ma być broń kulowa, plastikowa osada i krótka lufa – dla mniejszej wagi i gotowości ciągania po krzakach, szyna – bo na zbiorówki kolimator, a na podchody odpowiednio dobrana luneta.

Tak postawionym oczekiwaniom mógł sprostać tylko człowiek do zadań specjalnych – Krystian Janczewski. Krystian rozumiejąc powagę sytuacji stanął na wysokości zadania, przygotował świetny zestaw w kalibrze 308 w. Ba! Z całym projektem od momentu decyzji do wydania broni uwinął się w tak krótkim czasie, że na kolejnym polowaniu zbiorowym Jacek stanął na zbiórce ze swoim nowym Marlinem.

 

Dwudziesty trzeci dzień listopada przywitał nas sporym mrozem i dniem budzącym się wśród skrzenia oblepiającej wszystko szadzi. Tym razem – odmiennie niż uroczysta hubertowska zasiadka – polowaliśmy tradycyjnymi pędzeniami.

Plan był bardzo ambitny: cztery mioty do posiłku i kolejne cztery po przewie! Łącznie osiem pędzeń. Pogoda była wspaniała, humory dopisywały, tylko zwierz nie chciał się pokazywać w miotach. Może święty Hubert uznał, że pogoda i koleżeńska atmosfera wystarczą.

Dzień wstawał, a każdy kolejny miot stawał się wyzwaniem. W czwartym pędzeniu padł pierwszy zwierz, ale na tym nie koniec. Podlidzbarskie mioty były coraz bardziej wymagające. Jednak nasz bohater z zawieszoną na ramieniu nową jednostką nie strudzenie borykał się z łowieckim wyzwaniem. Dopiero w 6 i 7 miocie koledzy zamienili się z Jackiem numerami i to nie dlatego, że ich prosił, ale dlatego, że młodsi myśliwi musieli spalić przepyszny posiłek zjedzony chwilę wcześniej na łonie przyrody.

Dzień mijał, ale pokot nie stawał się bogatszy. Dopiero w ósmym ostatnim miocie (słusznie zwanym pędzeniem ostatniej szansy) ciszę lasu przeszyły cztery wystrzały. Stało się jasne, że królewskie korony tych łowów zostały właśnie przydzielone.

Gdy prowadzący odbierał mnie ze stanowiska sporo się wyjaśniło. Spotkałem bowiem dwóch szczęśliwców, którzy pozyskali zwierza i pechowca który spudłował do dzika. Tajemnicą pozostawał ostatni oddany tego dnia strzał…

Kolejni odbierani ze stanowisk myśliwi zgłaszali, że nie oddawali strzału. Napięcie rosło… aż dotarliśmy do ostatniego stanowiska i… nie było „strzału”, strzelca i Jacka. Okazało się bowiem, że ostatni strzał polowania to grzmot, który wydobył się z Marlina – nowego sztucera Jacka Farenholca. Ale na tym nie koniec! Trudno jest opisać naszą – Jarka Parola i moją – radość, gdy okazało się, że w momencie naszego przybycia Jacek zajmuje się „obowiązkami” myśliwego wobec upolowanej łani jelenia!

TAK! Pierwszym strzałem na polowaniu oddanym z nowej broni, Jacek Farenholc upolował łanię jelenia – tym samym został królem polowania!

Wszyscy ruszyli ku szczęśliwemu i wyraźnie wzruszonemu myśliwemu. Przyznam, że jeszcze nigdy ciągnięta przez las tusza nie była taka lekka. I sam nie wiem, czy to liczna grupa pomocników, czy fakt, że to św. Hubert dziś Jacka wskazał na swego ulubieńca!

Tak więc pierwszy strzał oddany na polowaniu z nowej jednostki i upolowana łania pokazują nie tylko, że nasz patron zawsze ma swojego faworyta, ale także to, że deklaracja Jacka z Hubertusa o wysłużonym sprzęcie nie była przesadzona!

 

Wracając z polowania humory mieliśmy doskonałe. Stało się tak dlatego, że mając wśród nas króla wracaliśmy wysłużonym LT-ekiem niczym królewską karetą. [A w tajemnicy przyznamy, że w momencie gdy Jacek wysiadł, to zaczęliśmy się z Jarkiem cieszyć, jakby to nie to nie On, a my zostaliśmy królami tego polowania!]

 

A na koniec i do Jacka i wszystkich pozostałych nemrodów! Dziękujemy, że jesteście z nami. To dla nas nauka i to nie tylko łowiectwa, ale przede wszystkim człowieczeństwa.

Paweł Błażewicz