10/11.06.2016 r. 19 15 – 8 15
Tego roku zwodziła mnie pewna dzicza wataha. Parokrotnie siedząc na wysokiej ambonie zwanej „Bocianią” obserwowałem jej poczynania. Pierwszy raz dziki wyszły raniutko na rozległą łąkę z odległego o kilkaset metrów lasu. Małe czarne punkty przesuwały się na zielonym tle mokrej koniczyny. Każdy z nich pozostawił trochę inny ślad przejścia. Wszystkie prowadziły w jednym kierunku. Prosto na tę ambonę, na której od paru minut umierałem z emocji. Co mam zrobić? Jak się przygotować na nadejście takiej czeredy? Przede mną pofałdowany i urozmaicony teren z głębokim parowem pomiędzy wzniesieniami nie dalej niż dwieście pięćdziesiąt metrów od ambony. Wataha bez pośpiechu zniknęła za pagórkiem. Czekałem na szczycie czatowni drżąc bynajmniej nie z zimna. Minęła minuta, potem druga, trzecia i nic. Dziki nie wychodzą. Takie cwaniaki! No to muszę się osobiście pofatygować do tego świńskiego towarzystwa. Zebrałem się i w kilkanaście sekund byłem na dole. Podchodziłem bardzo ostrożnie i wychylając się zza pagórka wystawiłem sobie na strzał wszystkie siedem sztuk. O takim spotkaniu pewnie marzy każdy myśliwy. Długi pociąg przelatków. Tylko celować i pociągać za spust. Zwłaszcza gdy ma się półautomat. Nikt by tego nie przewidział co się naprawdę stało. Po pierwszym celnym strzale zawiodła broń. Gdy najmniejszy z przelatków fikał koziołka to zaciął się spust i w żaden sposób nie dał się uruchomić. Pozostała szóstka zmykała co sił w biegach do lasu. To było nasze pierwsze spotkanie, którego z pewnością nie zapomnę do końca moich dni. Na ponowne nie musiałem czekać zbyt długo. Po paru tygodniach znów siedziałem na Bocianiej. Było jeszcze widno, gdy z młodego dębowego lasu, ze dwieście metrów od ambony, wybiegł pojedynczy dzik. Defilował truchtem każdym krokiem zbliżając się nieco. Po stu metrach zatrzymał się, podniósł łeb i spojrzał prosto na ambonę. W tym sezonie już raz widziałem tego wycinka, gdy biegł w przeciwną stronę. Okrążał ambonę z bezpiecznej odległości. Niby to biegł prosto przed siebie, ale cały czas łeb miał zwrócony w kierunku czatowni pilnie bacząc na jej szczyt. Mój niesprawny półautomat wciąż czekał na dostawę połamanych elementów aparatu spustowego, więc póki co polowałem z Blasera o kalibrze 243. Blaser, jak to Blaser. Po naciągnięciu iglicy miał bardzo miękki spust, podobny do przyspiesznika. Ponieważ dawno go nie używałem ten istotny szczegół zupełnie wyleciał mi z głowy. Wycinek stał już kilka sekund przyglądając się uważnie ambonie. Zdawałem sobie sprawę, że mam może jedną czy dwie sekundy na oddanie precyzyjnego strzału – póki on tam jeszcze będzie w bezruchu i strasznie się spieszyłem ze składem. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach wszystko zmawia się przeciwko strzelcowi. Kolba uciekła mi gdzieś pod pachę bo podwinęła się połeć nie zapiętej kurtki i nie mogłem stabilnie utrzymać broni, a przy próbie poprawy składu, w tej nerwowej szarpaninie jakoś niechcący dotknąłem spustu. Dopiero huk wystrzału otrzeźwił mnie zupełnie. Jeszcze całkiem do mnie nie dotarło co zrobiłem, gdy mój wzrok zarejestrował upadek dzika. Ni stąd ni zowąd wycinek złożył się i pozostał na miejscu. Popatrzyłem ze zdziwieniem na Blasera. Czy ta broń czasem sama nie wie w którym momencie odpalić? Z pewnością nie była to moja zasługa. Już szykowałem się do zejścia z ambony, gdy zobaczyłem sześć przelatków wędrujących na skraju młodego lasu w kierunku ambony. Gdzieś tam w trzcinowiskach jeziora Blanki spędziły dzień i teraz ruszyły na żer. Szły tak szybko, że zanim się przygotowałem do strzału były już na moim poziomie. Wstałem, wychyliłem się poza wejście ambony i złapałem jednego w krzyż lunety. W momencie strzału dzik zrobił pół kroku w przód i usłyszałem głuchy odgłos uderzenia kuli na miękkie. Całe towarzystwo ruszyło z kopyta i wpadło do lasu, ale zanim zniknął ostatni to posłałem następną kulę. Słychać tylko było łamanie gałęzi i po paru sekundach znów zaległa cisza. Teraz to musiałem zejść z ambony i sprawdzić czy jest ścinka i farba. Tymczasem już się ściemniło, a dębowy młodnik odstraszał gęsto posadzonymi drzewami. Nic nie znalazłem. Podszedłem do wycinka. Był prawie łysy. Tylko kilka zimowych kłaków sterczało za słuchami i na lędźwiach. Wyglądał śmiesznie, ale chyba nie tylko z tego powodu. Dopiero po chwili spostrzegłem, że nie ma chwosta. To właśnie ten szczegół sprawiał, że tak dziwnie się prezentował. Zadzwoniłem do podłowczego z prośbą o pomoc. Wycinek był zbyt tęgi bym mógł sam sobie z nim poradzić i go załadować. Nie musiałem długo czekać. Przyjechał podłowczy, zdrowo się uśmiał patrząc na tego łysego bezogonowca. Wypatroszył dzika i zabrał tuszę do chłodni.
– Tego drugiego poszukamy rano z psem – podsumował i pojechał.
Po kwadransie znów siedziałem na ambonie. Gdy dochodziła północ, na łące przy dużym lesie pojawiło się kilka ciemnych punktów. Nawet nie zdążyłem ich policzyć, gdy schowały się pośród drzew. Czyżby to wróciła znajoma mi wataha? Nie mogłem w to uwierzyć. Na wszelki wypadek otworzyłem szeroko okienko od północnej strony i częściej lustrowałem łąki przy wysokim lesie. Nie musiałem długo czekać. Tym razem coś ciemnego poruszało się na skraju lasu, ale po lewej stronie. Na łąkę wysunęło się kilka dzików, a jeden z nich, najodważniejszy lub najgłupszy, zależy jak na to spojrzeć, wybiegł ze dwadzieścia metrów do przodu na otwartą przestrzeń. To nie był łatwy strzał. Odległość około stu sześćdziesięciu metrów, ale noc dość widna. Po strzale dzik potknął się, wyrwał do przodu i gonił co sił ze dwadzieścia metrów, a potem zaczął zwalniać i po dalszych dziesięciu upadł w trawy. Reszta watahy cofnęła się do lasu. Znów zszedłem na dół i po krótkich poszukiwaniach znalazłem ładnego przelatka. Chwilę zastanawiałem się, czy go od razu nie wypatroszyć, ale czułem, że polowanie jeszcze się nie skończyło. Wracając na ambonę rzuciłem tylko okiem na widoczną z tego miejsca część łąki, na której dopiero co ścięto koniczynę. Patrzyłem przez lornetkę i nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. W dole niewielkiego parowu, z wysokich traw na koniczynową łąkę ostrożnie wychodziły dziki. Między nimi a mną znajdowała się zwyżka. Teraz musiałem niepostrzeżenie do niej podejść i wdrapać się na nią po cichutku. Wówczas miałem wielkie szanse na strzelenie następnego dzika. Wycofałem się w kierunku Bocianiej i szerokim łukiem, osłonięty rosnącymi w parowie wysokimi drzewami dzikich czereśni, zacząłem podchód do zwyżki. Udało mi się nie tylko tam dojść, ale i bezszelestnie na nią wejść. Mimo, że miałem już strzelone trzy, a znalezione dwa dziki wciąż odczuwałem wielkie emocje. Gdy usiadłem na desce na szczycie zwyżki musiałem się uspokoić. Jak rozegrać tę partię? Wyraźnie widziałem cztery sztuki. Jedna żerowała najdalej od lasu, pozostałe tuż przy wysokich trawach. Logika nakazywała najpierw strzelać tego pojedynczego, a potem może jeszcze jednego z tej grupki przy trawach. Tym razem celowałem w łeb. Dzik znikł niemalże w momencie strzału, a reszta zerwała się do biegu. Błyskawicznie przeładowałem Blasera i jeszcze zdążyłem złapać w światło lunety jednego z uciekinierów. Wyprzedziłem. Znów huk wystrzału i uderzenie kuli w zwierza. I znów dygot. Stałem na zwyżce i przez długą chwilę nie mogłem z niej zejść. Ruszyłem na łąkę do tego najpierw strzelanego. Przeszedłem wzdłuż i wszerz chyba z pięć razy tam i z powrotem. Z latarką i bez niej. Nic nie znalazłem. W wysokich trawach nie było też farby. Czyżbym oba te dziki spudłował? Przecież to niemożliwe!? Było już dobrze po pierwszej w nocy, gdy postanowiłem zadzwonić do kolegi i zapytać o radę co dalej robić? Wiedziałem, że minionego wieczora udał się na jakąś imprezę. Czy był jeszcze na chodzie? Musiałem to sprawdzić. Zadzwoniłem raz, nikt nie odbiera. Drugi, podobnie. Za trzecim razem, po kilkunastu dzwonkach, w końcu Henio odbiera telefon i słyszę wesołe głosy, muzykę, śpiewy. No to ładnie się tam bawią. W słuchawce coś zabulgotało.
– Cześć Heniu! – zaczynam. Strzeliłem pięć dzików! – niemal krzyczę, bo zaczęło trzeszczeć.
– Co? – Henio albo nie dosłyszał, albo mi nie dowierza.
– Strzeliłem pięć dzików i nie wiem co mam dalej robić! – wrzasnąłem
Zapadła chwila ciszy.
– Co, strzeliłeś pięć dzików? – powtórzył. – To chyba w barłogu! – dodał.
– Co za kolega! – pomyślałem. Ja tu dzwonię i proszę go o radę, a on tak?!? Nie uwierzył. Trudno, rozmowa się skończyła.
O tak późnej porze już do nikogo innego nie wypadało mi dzwonić. Zresztą rano miał przyjechać podłowczy ze swoim psem Żulikiem. Przesiedziałem na ambonie do świtu. O wpół do piątej wzeszło słońce. Zrobiłem kilka pięknych zdjęć wschodzącego słońca ukrytego za amboną. Tak na pamiątkę. Przyciągnąłem tego trzeciego dzika do samochodu. Jakież było moje zdziwienie, gdy znalazłem tego czwartego strzelonego pięknie w łeb, leżącego tam gdzie stał w momencie strzału, na kopie koniczyny. Po prostu się w nią zapadł. To od razu poprawiło mi humor. W oczekiwaniu na dalsze poszukiwania strzelanych dzików ruszyłem na obchód pól i łąk. Wszędzie było mokro, a koniczyna sięgała wysoko ponad kolana. Tylko krople rosy skrzyły się w promieniach słońca. Powietrze rześkie, nocny chłód powoli ustępował słoneczkowemu ciepełku. Zapowiadał się gorący dzień. Muszę się pospieszyć z tymi poszukiwaniami, by nie zmarnować postrzelonych dzików. Stoję pośród skrzącej zieleni i dzwonię do łowczego.
– Panie łowczy – referuję – strzeliłem pięć dzików!
– Hi, hi. Pssss – jak nie parsknie śmiechem w słuchawce.
– Melduję, że strzeliłem pięć dzików – powtórzyłem z naciskiem na słowo pięć – i nie widzę w tym nic śmiesznego – dodałem lekko oburzony, że łowczy nie dowierza mojemu słowu.
– Jeśli rzeczywiście strzeliłeś pięć dzików i jest to prawda, to osobiście przyjadę na myśliwski domek i ci się nisko ukłonię.
– No to zapraszam – krótko zakończyłem rozmowę.
Ruszyłem dalej i już prawie dochodziłem do szczytu ostatniego koniczynowego pagórka, gdy piętnaście metrów ode mnie podniósł się kozioł i ruszył biegiem w kierunku porośniętego krzewami rowu. Nie zdążyłem się złożyć, ale jednego byłem pewien, że jest to selekcyjny rogacz. Tymczasem po przeskoczeniu rowu i ukryciu się w krzakach przez chwilę zapanował spokój. Gdy zrobiłem dwa kroki kozioł ruszył dalej. Wysokimi skokami pokonał pagórek pełen wysokich chwastów i odprężony wybiegł na otwartą przestrzeń. Trochę zwolnił i się obejrzał. W tym momencie strzeliłem wyprzedzając jego sylwetkę z pół metra. Prawa przednia cewka odskoczyła w bok, rogacz potknął się, ale utrzymał bieg. Skręcił, z powrotem przeskoczył rów i znów biegł po koniczynie. To go znacznie spowolniło. Tym razem wyprzedziłem znacznie mniej. Kula uderzyła w prawą pachwinę oddalającego się ode mnie zwierza. Jeszcze podbiegł nie więcej niż dwadzieścia metrów i położył się pod krzakiem. Tam doszedł. Zanim go sprawiłem, zanim poszedłem po samochód i go stamtąd zabrałem przyjechał podłowczy. Nie sam z Żulikiem, ale dla pewności ze swoim teściem Tadkiem zwanym Tatkiem – doświadczonym myśliwym i tropicielem. Od razu zrobiło się wesoło. Stanęli nad tymi moimi dwoma dzikami i kozłem, i z niedowierzaniem kiwali głowami. Tylko Żulik zachowywał się spokojnie. Przyjąłem gratulacje. Musiałem im wszystko od początku opowiedzieć. Nie bardzo chcieli mi uwierzyć, że strzeliłem aż pięć dzików i rogacza, ale nie mieli wyjścia. Ustaliliśmy, że Tatko pośledzi tego drugiego dzika strzelanego przy młodniku, a podłowczy pójdzie z psem za tym piątym, co był strzelany w wysokich trawach. Żulik nie dał na siebie zbytnio czekać i pokazał cały swój kunszt psa tropiciela. Po kilkudziesięciu metrach znalazł strzelonego przelatka. A Tatko był jeszcze lepszy. Szedł za tropem ze dwieście metrów i też znalazł martwego dzika, któremu już lis zdążył ogryźć tabakierę. Wypatroszył przelatka i podciągnął go do drogi po drugiej stronie lasu. Tak więc rzeczywiście w ciągu trzech godzin strzeliłem aż pięć dzików i do tego jeszcze rano rogacza. Tak obfitych dziczych łowów nie miałem nigdy w swojej ponad czterdziestoletniej łowieckiej karierze. Zwierzyna została zawieziona do chłodni, a ja umęczony nocnymi przygodami podjechałem pod myśliwski domek. Tak też się złożyło, że niemal w tym samym momencie przyjechał łowczy. Zdążył już zobaczyć efekt moich łowów – wiszące w chłodni tusze pięciu dzików i rogacza. Podszedł do mnie na dwa metry, zdjął kapelusz i wykonał iście teatralny ukłon, można powiedzieć, że pokłon z czasów Ludwika XIV. Tym razem zareagował wzorowo i radosnym głosem obwieścił światu mój sukces. Nie powiem, że mi się to nie podobało. Widziałem już miny pozostałych kolegów, którzy ze wpisu do książki polowań dowiedzą się co ja tu narozrabiałem. Szkoda, że nie mogłem zobaczyć wyrazu ich twarzy osobiście.
Skrom
To i więcej opowiadań znajdziesz na stronie: https://kniejaolsztyn.pl/opowiadania-lowieckie/