13.05.2016 piątek, godzina 19:00–22:00
W końcu rozpoczął się sezon na kozły. Jak nigdy, tak w tym roku nie mogłem się nań doczekać. Być może dlatego, że w macierzystym kole od lat dostawałem odstrzał dopiero w połowie czerwca i zwyczajowo polowałem w lipcu podczas rui, a tu na Warmii, od kiedy oficjalnie jestem niemacierzystym członkiem koła „Knieja” Olsztyn, mogę na nie polować już od samego początku, tzn. od 11 maja. Co kraj to obyczaj.
Z Warszawy wyjechałem w samo południe z krótkim postojem w ciastkarni w Olsztynku, gdzie opychając się napoleonką zadzwoniłem do żony, która uwielbia napoleonki, by uroczyście jej oznajmić, że się tą napoleonką obżeram.
– Ale jesteś świnia!- usłyszałem w odpowiedzi.
I o to mi chodziło. Teraz mogłem już robić wszystko, co tylko chciałem. I tak byłem już świnią. Z pokaźnym zapasem jagodzianek dojechałem do Wichrowa. Henio już tam na mnie czekał. Wrąbałem szczawiową na danielu i golonkę z muflona – popisowe dania Henia (nie mylić z popisowskimi!). Umówiliśmy się na wyjście koło osiemnastej. W radosnym nastroju jechaliśmy przez jeszcze piękny, ale już strasznie powycinany bór. Henio chyba z tego podekscytowania zapomniał właściwej drogi, bo pojechał okrężnie, nadrabiając kilka kilometrów. W końcu wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Rzym, to dzisiaj zwyżka w rewirze Łosiowy Miot. Dlaczego to miejsce ma taką nazwę? Jak głoszą legendy dawno temu ponoć jakiś mało rozgarnięty myśliwy pozyskał tam przez pomyłkę … łosia, czy też nazwano go łosiem bo coś pomylił, ale kto, dlaczego i co z czym tego już nikt nie pamięta. Chyba lepiej było nazwać to miejsce od jego nazwiska, a tak został łoś i basta. Dwukrotnie widziano tam cwanego starego kozła, który późnym wieczorem pokazywał się na końcu zrębu i tamże, nie ruszając się ani w pół kroku, żerował w jednym i tym samym miejscu, tuż przy ścianie lasu. Podobno był dorodnym rogaczem- szóstakiem, ale nikt nic nie mówił o szczegółach jego parostków. Wypakowałem się cichutko z samochodu ponad sto metrów wcześniej. Lornetka, latarka, sztucer, pastorał i jeszcze kilka bardzo potrzebnych drobiazgów. Szedłem wolnym krokiem, cicho stąpając po piaszczystej drodze. Już po prawej widzę ambonę, po lewej ogrodzoną cienkimi drewnianymi listwami uprawę, za nią łąkę i rzadką dębinę, a wysoki mieszany las po prawej. Siedziałem tu wcześniej tylko raz ostatniej jesieni i wówczas późnym wieczorem przeszły mi przez zrąb, jak cienie, dwie łanie z cielakami. Zwolniłem. Zastanawiałem się, w którym miejscu może być teraz kozioł. Jeśli ma swoje ulubione miejsce na końcu zrębu, to pewnie jeszcze siedzi w głębokim lesie lub powolutku zmierza w tamtym kierunku. Skąd może przyjść? Najprościej na to odpowiedzieć: zewsząd. I taka jest prawda. Kozioł teraz może być wszędzie. Skoro tak, to muszę przemieszczać się niepostrzeżenie. Przez następne kilkanaście metrów sunąłem wolno i bezszelestnie, uważnie rozglądając się i wypatrując rogacza w najbardziej prawdopodobnych miejscach. Zatrzymałem się. Powolutku skręciłem głowę w lewo. To tak, jakbym wyczuł jego obecność. Pomiędzy gałązkami niskiego i słabo zwartego liściastego lasku coś się przesunęło. Uchwyciłem ruch. Na tle zieloności młodego listowia widniała szaro-ruda plama sarny po części jeszcze w zimowej szacie. Znów drgnęła i zrobiła pół kroku. Tak wolno jak tylko mogłem wytrzymać z ciekawości, podniosłem do oczu lornetkę. To kozioł, tak z pewnością kozioł. Co on zacz? Mimowolne drżenie całego ciała potęgowało się z każdą sekundą. To pierwszy rogacz jakiego widzę w tym roku po otwarciu sezonu. Stoję i próbuję dostrzec szczegóły jego parostków. Nic z tego. Ruszył w kierunku drogi. Kilka kroków i stanął. Łeb w górze. Uważnie sprawdza wszystko dookoła. Jest bardzo ostrożny. Pochylił się i coś tam skubnął. W tej samej sekundzie wyprężył kark i słucha, mając w pysku zielony kęs. Ani drgnie. Po minucie odpuścił. Przeżuwa. Pochylił się i skubie dalej. Muszę przesunąć się do ogrodzenia. Zrobienie tych kilku kroków trwało chyba z dziesięć minut. Przytuliłem się do sztachetek. Teraz jestem mało widoczny. To dobrze, bo rogacz schodzi do drogi i jest coraz bliżej mnie. Teraz może z pięćdziesiąt metrów. Stary cwaniak. Porusza się tak płynnie, prawie niepostrzeżenie. Oglądam te jego parostki i oglądam. Z pewnością to szóstak. Odnogi długie. Może na lewej tyce ta przednia jest krótsza niż trzy centymetry. Ustawiam lunetę na największe powiększenie. Przesuwam krzyż lunety na jego szyję, potem na tułów i znów na łeb. Może ta jedna odnoga jest krótsza, ale pewności nie mam. Pysk ma siwy i takie białawe binokle. Z pewnością jest stary, ale ile ma lat? Dokładnie nie wiem, może sześć, może więcej. Odwraca się tyłem do mnie. Chyba mu odpuszczę. Jeszcze się tu spotkamy- przyrzekam. Wycofuję się, a on powolutku odchodzi. Z ulgą przyjąłem tę decyzję. Ale było napięcie. Dygotałem chyba z kilkanaście minut. Nie mogłem się uspokoić. Teraz jest już dobrze. Idę w kierunku ambony. Muszę przeskoczyć wąski rów z wodą. Po chwili wspinam się po szerokich szczeblach drabiny i usadawiam wygodnie na ławeczce. Obserwuję każdy wykrot i każdy pozostawiony po wycince pień. Z prawej słychać odległe chrapanie słonki. Po chwili z przodu, inna leci prosto na mnie. Leci i głośno chrapie. Za każdym następnym razem głośniej i głośniej. W tym coraz głośniejszym chrapaniu jest dla starego myśliwego radosna podnieta. Oczy automatycznie wyszukują poruszającego się na tle nieba ciemnego punktu, by w porę go uchwycić, spokojnie się złożyć i w najbardziej odpowiednim momencie oddać strzał. I tak będzie już zawsze, ilekroć usłyszę chrapanie nadciągającej słonki. Czemu nie wziąłem ze sobą dubeltówki? Siedząc na tej otwartej zwyżce miałbym wspaniałe możliwości strzału. I to nie do jednej słonki, lecz co najmniej do czterech. Następna przedefilowała przede mną z lewa na prawo. Mógłbym mieć problemy z jej znalezieniem. Nierówny podmokły teren. Wyobraźnia pracuje. Robi się szaro. Nie ma co tu siedzieć. Dwieście metrów dalej jest podobna zwyżka na rozległym zrębie przy sążnistym samotnym dębie. Idę drogą w tamtym kierunku, z radością w duszy z widzianego rogacza i ostrzelanych imaginacją słonek. Resztki dnia chowają się za wzniesieniem nad ciemnym pasmem stojącego jeszcze lasu. Z tyłu słychać pęknięcie gałęzi sugerujące idącego dzika. I cisza. Z oddali dobiega szczekanie psów. Wolałbym, by tego nie było. Nieuchronnie łączy się to z bliską obecnością ludzi. To trochę psuje mi nastrój. Wolałbym, by tu i teraz człowiek pozostał jak najdalej. Wsłuchuję się w odgłosy lasu. Ptaki ucichły. Gdzieś z oddali, jakby ktoś piłował drewno. To podobno odgłos godowy puchacza. Czy to prawda? Tego nie wiem. Telefoniczny dzwonek otrzeźwia mnie zupełnie. Za chwilę podjedzie Henio. Na dzisiaj koniec. Wracamy do myśliwskiego domu. Po drodze dostaję od Henia stosowną reprymendę. Za tego kozła. Zupełnie się tym nie przejmuję. Przed oczyma mam stojącego rogacza, w uszach chrapanie słonek. Pięknie, ale co tu zrobić, by zatrzymać te chwile?
Skrom
To i więcej opowiadań znajdziesz na stronie: https://kniejaolsztyn.pl/opowiadania-lowieckie/