15.05.2016 r.  Niedziela 3:15–9:00

 

Mimo takiej plamy z mojej strony Olek dał się namówić na ranek. Co prawda pewności nie miałem.

– Jak mnie nie będzie, to jedź sam, nie czekaj! – rzucił na odchodnym.

   No i nie stawił się o wyznaczonej porze. W duszy uśmiechnąłem się, że po mojej wczorajszej opowieści jak dałem plamę, nie dziwi mnie jego brak motywacji do wyjścia z takim strzelcem. Stałem z kwadrans przy samochodzie, ale jak miałem polować, to dłużej już nie mogłem czekać. Było już wpół do czwartej, a do przebycia ponad 12 km. W głowie przelatywały mi sceny z minionego wieczora. Wczoraj Blaser mnie zaskoczył, więc dzisiaj wziąłem bara. Na miejscu od razu ruszyłem w kierunku ambony. Przy sosnach sarna wyskoczyła ze swego koniczynowego legowiska. Spłoszył ją odgłos moich kroków. Przebiegła ze dwadzieścia metrów, zatrzymała się. Nie mogłem zobaczyć, czy ma coś na łbie. Oszczekała i ruszyła w las. Pewnie widziała tylko moją głowę i nie do końca rozpoznała człowieka. Na wszelki wypadek uciekła. Schodzę z pagórka w kierunku zwyżki stojącej przy wysuniętym w pole jęzorze przeróżnych chaszczy. Pod zwyżką duża ciemna plama. To pojedynczy dzik powierzchownie buchtuje pole. Zachodzę go wokół tego jęzora. Pojedynek stoi tuż przy zwyżce. Składam się i widzę go dokładnie w krzyżu lunety. Może to ten, któremu wczoraj przeleciała przed gwizdem kula? Teraz mogłem go strzelić, ale nie byłem pewien, czy to nie locha.  Podszedłem jeszcze kilka metrów, a w tym czasie dzik zszedł z uprawy i rozpłynął się w chaszczach. Zasiadłem na ambonie. Świtało. Rozległa powierzchnia zieloności pól stopniowo się rozjaśniała. Rozpoznawałem poszczególne krzaki. Nic się nie działo. Para krzyżówek przyleciała na niewielkie bajorko w krzewach przed amboną. Siadały z głośnym plaśnięciem. Po pół godzinie pojedynczy dzik wyszedł na pole z prawej strony, od wysokiego lasu. Kilka kroków biegnie, zatrzymuje się i uważnie spogląda na ambonę. Znów biegnie, staje, patrzy w górę dokładnie w to miejsce, gdzie siedzę. Zamarłem. Dzik robi szeroki łuk, ale nie widząc zagrożenia defiluje coraz bliżej. Gdy wybiega z koniczyny na orankę posypaną owsem strzelam. Raz-nic, żadnej reakcji, drugi-nic, trzeci-nic, czwarty-nic. Cztery nieskuteczne strzały. Czemu nie załadowałem piątego naboju, tego nie wiem, ale z pewnością nie miało by to żadnego znaczenia. Dzik spokojnie wbiegł w dębinę. Oj, długo nie mogłem się uspokoić. Popatrzyłem na tego ulubionego przeze mnie Bara z niedowierzaniem. Cóż tym razem? To, że twardy spust, to rozumiem, ale cztery razy strzelać i nic? Później, po dwóch godzinach poszedłem na miejsce zestrzału. Ślady na gliniastym podłożu wskazywały na dużego dzika. Nie było żadnej ścinki, żadnej farby. Przewędrowałem cały dębowy lasek. Nic. Wróciłem na ambonę. Po następnej pół godzinie w oddali po prawej pokazała się czarna plama. Zrazu niewielka powiększała się szybko, by po pół minucie zamienić się na kilka mniejszych czarnych punktów. Spojrzałem przez lornetkę. Siedem dzików raźnie sobie szło po koniczynie zatrzymując się od czasu do czasu i buchtując pole. Wiedziałem, że będą przechodzić albo po prawej, do sosen, albo odbiją na lewo i zejdą w dęby tuż przy drodze, tak jak to zrobiły poprzedniego ranka. Nie było co dłużej siedzieć. Niemal zbiegłem z ambony i ruszyłem w kierunku najbliższego pagórka. Może zdążę do tego karcza gruszy? Muszę wolniej. Dostałem zadyszki i idę zdecydowanie za głośno. Dobrze, już jestem przy pniu ściętego drzewa. Można by się za niego schować i jakby szły na dębczaki, to pewnie nie dalej niż dwadzieścia czy trzydzieści metrów ode mnie. Ale będzie wesoło. Taki siedmiowagonowy pociąg przelatków. Teraz to muszę załadować pięcioma nabojami. Stoję tak i dumam. Kiedy się te dziki pokażą? A może poszły dołem do sosnowego i w ogóle nie będę ich widział. To też jest bardzo prawdopodobne. Postanowiłem wyjść im naprzeciw. Na rozległej zielonej przestrzeni pola z daleka widać było pozostawione na mokrej koniczynie ślady przejścia każdego z nich. Siedem ciemniejszych nitek ułożyło się nieregularnie, czasem biegnąc obok siebie, czasem krzyżując, czasem plotąc. Pole przede mną było puste, ale nie widziałem jeszcze przestrzeni bezpośrednio pod pagórkiem, na którym stałem. Wychyliłem powolutku głowę. Dziki żerowały spokojnie około stu pięćdziesięciu metrów ode mnie, ale wyraźnie zmierzały na prawo w kierunku sosnowego lasu. Wycofałem się kilka kroków i przemieściłem bardziej w prawo. Czekałem na nie spokojnie. Tym razem w ogóle nie było adrenaliny. Stałem i patrzyłem na przemieszczające się czarne grzbiety. Sześć z nich było mniej więcej podobnej wielkości, tylko jeden był nieco większy. Może to locha, a może zeszłoroczny adiutant, który przejął funkcję prowadzenia całej watahy? Układałem plan działania. Strzelać będę tylko te mniejsze. Muszę wyczekać na odpowiedni moment, by móc szybko poprawiać. Stanęły. Słychać chrząkania. Pewnie dyskutują w którą stronę się udać. Poszły dość szybko w prawo. Schylony przemieszczam się kilka kroków bliżej szczytu pagórka. Wyprostowuję się, składam. Mam wszystkie siedem jak na dłoni w odległości około pięćdziesięciu metrów. Zatrzymują się. Wybieram jednego mniejszego. Celuję w szyję. Huk wystrzału, kwik fikającego rapetami do góry dzika. Reszta daje dyla. Łapię w lunecie drugiego, ale nie mogę ściągnąć spustu. Repetuję wyrzucając nabój z komory. Pewnie coś się w tym cholernym półautomacie zacięło. Drugi strzał jest mało precyzyjny. Wszystkie biegiem odchodzą ode mnie do lasu. Łapię ponownie tego najbardziej po prawej. Mierzę trochę nad nim. Ciągnę za spust, a tu nic. Znowu nic. Palec jak na betonie. Żadnego ruchu cyngla. Znów repetuję wywalając w koniczynę kolejny niewystrzelony nabój. Jeszcze próbuję ostatni raz, ale wataha jest daleko. Stoję i dyszę. Dyszę z wściekłości. Posiałem w koniczynie dwa naboje tylko dlatego, że ten cholerny półautomat nie był w stanie normalnie repetować. Strzeliłem tylko jednego przelatka! Każdy inny myśliwy, tu na moim miejscu położyłby co najmniej trzy dziki, a ja zmagałem się z bronią, a nie z dzikami. Co za cholerny pech!!! Dlaczego? Pozostał mi tylko jeden nabój w kieszeni. I tak dobrze, bo po wczorajszych doświadczeniach dziś wziąłem dziesięć, wszystkie jakie miałem. Muszę koniecznie znaleźć te wyrzucone w koniczynę, ale koniczyna miejscami sięga kolan. To chyba niemożliwe. Trzeba się spokojnie zastanowić. Na koniczynie widać wyraźne ślady miejsc z których strzelałem. Trzeba tam poszukać. Ale z drugiej strony wyrzut nieodpalonego naboju jest znacznie bliższy niż automatyczny wyrzut samej łuski. Naboje powinny pospadać na prawo, zaraz przy moim śladzie. Muszę szukać. Nie ma innego rozwiązania, bo jak wyjdzie rogacz, a ja mam tylko jeden nabój, to ten jeden może nie wystarczyć! W tym momencie Św. Hubert stanął na wysokości zadania i po pięciu minutach dreptania i odsuwania gumowcami koniczyny znalazłem oba. No, trzy naboje, to już jest coś! Próbowałem naładować magazynek, ale jego obudowa nie chciała się do końca odchylić od zamka. Coś w środku się jednak skutecznie zacięło. Bezpiecznik nie chciał się przesunąć, bym mógł odbezpieczyć broń. Spust zaciął się na amen. Tymczasem na szczycie pagórka odległego ode mnie o niespełna 250 metrów pojawiła się sarnia sylwetka. Złapałem ją w lornetkę. Tak, to kozioł. Z pewnością rogacz i to selekcyjny. Dość szeroka szyja. Siwy pysk. Idzie powoli w moim kierunku. Już jest pięćdziesiąt metrów bliżej. By nie za bardzo wystawać ponad koniczynę skulony podbiegłem i przycupnąłem na zadzie strzelonego przelatka. Jeszcze kilka metrów i kozioł z pewnością mnie zobaczy. Jestem jak na widelcu. Jak nie zobaczy, to poczuje. Wiatr jest ode mnie prosto na niego. Ładna historia! Próbuję coś wykombinować. Odpinam pasek i zdejmuję czółenko Bara. Ta cholerna plastikowa podkładka, która pękła jest do reszty zgnieciona i rozkawałkowana. Próbowałem nożem pousuwać jej fragmenty. Tymczasem rogacz podszedł na nie dalej niż sto metrów ode mnie. Stanął, uważnie mi się przypatrzył, podniósł łeb ku górze. No, teraz to musi mnie zwietrzyć. Zwierz poruszył na prawo i lewo uniesionym łbem i…zaczął się paść. Spokojnie, jakby nic się nie działo. Odwiatr strzelonego dzika był silniejszy niż mój. Teraz ja byłem dzikiem buchtującym opodal żerującego kozła … ale własną broń. Trzykrotnie rozbierałem, czyściłem i składałem Bara. Nie udało mi się odblokować zamka. Swoim sposobem wsunąłem do komory nabój i próbowałem zamknąć zamek, ale nie mogłem. Wszystko zacięło się na amen. Siedziałem na tym przelatku i oglądałem kozła. A ten, niespotykanie spokojny kozioł, pasł się nie dalej niż osiemdziesiąt metrów ode mnie. Na lewym parostku miał szydło, na prawym mocno uwstecznioną widlicę przy samym końcu. Piękny stary i selekcyjny rogacz. A ja? Dupa nie myśliwy! Jak zielony obserwator ! Zadzwonił telefon. To Olek. A więc jednak przyjechał i jest niedaleko. Znów pyta, czy wszystko w porządku. Gratuluje mi przelatka. On mi tu gratuluje, a ja pasę kozła i nic nie mogę zrobić. Umawiamy się za pół godziny przy samochodzie. Rogacz powolutku odchodzi za pagórek. Teraz mogę spokojnie działać. Sprawiam dzika i zostawiam łuski na tuszy i na narogach, by kruki tego nie ruszyły. Niestety na jego szyi znajduję spory, kilkucentymetrowy guz. Może to tylko po skaleczeniu, ale równie dobrze może to być tularemia czy gruźlica. Nie wezmę jego tuszy na swój użytek.  Idę powoli w kierunku samochodu i tak sobie myślę. Nie strzeliłem pięciu przelatków, ani czterech, ani trzech, ani nawet dwóch. Ale strzeliłem fajnego odyńczaka, takiego ze czterdzieści kilogramów. Przecież mam z czego się cieszyć. Przecież to nie jest taka klęska jak wczoraj. Powiedzmy, że to pech. W końcu mam na co zwalić! Broń się zacięła. Olek pomógł mi przeciągnąć dzika na wanience ze trzysta metrów, aż do tego miejsca opodal zwyżki, w którym składałem się dzisiaj do pojedynka. Wręczył mi złom z pędu koniczyny. Po gratulacjach poczułem się lepiej. Jego obecność i rozmowa z nim dodała mi otuchy. Pod domkiem zrobił kilka fajnych ujęć dzika ze mną. Pożegnaliśmy się. Niestety wieczorem będę musiał pojechać sam.

 

Skrom

 

To i więcej opowiadań znajdziesz na stronie: https://kniejaolsztyn.pl/opowiadania-lowieckie/